Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Moja polityka - Liberalny blog Leszka Jażdżewskiego Moja polityka - Liberalny blog Leszka Jażdżewskiego Moja polityka - Liberalny blog Leszka Jażdżewskiego

30.06.2016
czwartek

Wszystkie ceny umowne

30 czerwca 2016, czwartek,

Gdyby nie zamykał się w czterech ścianach, tylko oddychał świeżym powietrzem, nazywałby się pchli targ. A tak sklep ze starzyzną? Salon odrzuconych? Skusiły mnie jak zwykle stare książki (z bliska Prus, Galsworthy, Skarb w Srebrnym Jeziorze i sporo szitu). Płyty (Him – jak rozpaczliwie tańczyło się do tego z bladymi ubranymi na czarno dziewczynami w licealnych czasach), ale też np. piloty do elektronicznego sprzętu z początku wieku, portfele, kolorowe skórzane paski, trafił się nawet jakiś landszaft, powieszony na pochlapanym farbą w odcieniu meksykańskie chilli murze. Ten miniretrotarg wypełza z niewielkiej rudery z pomazanej na biało cegły i anektuje posesję obok. Kikut tego, co zostało po amputacji ściany. Zamurowane pustakami okna są zapowiedzią rychłego końca. A może to wciąż zdrowe tkanki, dziarsko postukujące drewnianą nogą?

Żywotność materii nie znosi próżni. Wylewa się na powstałe porośnięte trawą tereny wystawowe. O ścianę we wspomnianym azteckim odcieniu opiera się konstrukcja, która wygląda, jakby zrobiono ją ze szpitalnego łóżka, a na niej, na najwyżej półce, jako jedyne eksponaty spoczywają puste – puste z pewnością, w takiej przestrzeni pełna butelka byłaby grzechem nie do zmazania, więc na tej półce, na tym białym żeliwnym ołtarzu, stoją – tu oko reportera zrobiło zoom, przechodząc na drugą stronę ulicy – puste butelki po piwie – w tym po kelcie – takie ładne, ze specjalną zatyczką i brzuchata butelka po winie merlot. Gdyby wciąż była pełna spoczywać, powinna raczej na półce dolnej, choć ewidentnie jest to wino raczej ze sklepów, w którym ten merlot, pewnie psujący opinię bułgarskiemu przemysłowi winiarskiemu, miał monopol na winność, nie licząc oczywiście wynalazków pędzonych na bazie gnijących owoców, które to w tym-kraju nazywa się szumnie winem (tanim, bo bez tanin, haha, taki homofoniczny nieżart).

Gdybyście mieli dom na wsi, taki na lato, a w nim piwnicę albo sporo miejsca pod schodami (ja nie mam, ale znam takich, to znaczy znałem, takich, co mają, wtedy raczej ich rodzice mieli), to znaleźlibyście tam właśnie takie skarby, plastikowe zabawki, samochodziki made in ChRL, pomarańczowo-żółte pistolety na wodę, pewnie nie znaleźlibyście sterty starych ładowarek do wszelkich telefonów, co to dawno na umowę już się ich nie dostanie, ale te stare jak na złość nie chcą się popsuć (te prędzej znajdziecie w domu swoim własnym poupychane w szufladach biurka).

Kosz spłowiałych pluszaków we wszystkich odcieniach, wywieszone na metalowym płotku torby, torebki, torebusie na poważne laptopy i niepoważne tusze do rzęs. Stoją kuchenne noże, leżą dzbanki, AGD z odzysku, pełen recykling, tu niczego się nie wyrzuca, to się zbiera, aranżuje – wszystko frontem do klienta. Klient zagląda i owszem, raczej popatrzeć niż kupić, raczej w celach socjalizacji i konwersacji – bo raczej trudno spodziewać się, że ktoś przyjdzie tu z silnym postanowieniem zakupienia czegoś konkretnego, równie dobrze mógłby czaić się pod śmietnikiem w oczekiwaniu na to, aż ktoś wystawi – jak w Reichu – prawie niezepsuty telewizor albo chociaż tylko trochę gibiący się fotel. Nad wszystkim góruje kurczakowo-żółta marynarka na zaimprowizowanym manekinie pod kapeluszem, która po bliższych oględzinach okazuje się sztormiakiem na drucie pod plastikową lampą. Idea, że to wysypisko metaloplastiku na sprzedaż podświetlane jest wieczorem, otworzyła mnie na możliwość zupełnie nowych estetycznych doznań. Samo flirtowanie z pomysłem, że tę niewinnie katastroficzną scenografię można by zobaczyć w spotęgowanym jeszcze odrealnieniu przy sztucznym białym świetle wywołałaby u Davida Lyncha wielokrotny orgazm.

Dziewczyna, która obok mnie planuje się oddać konsumpcji, trzaska focię wielkiemu kawałowi drożdżowego ciacha z kawką i sokiem, na oko mix z naciskiem na grejfrut. Fotka żarcia, fajna rzecz. Po co jeszcze potem jeść, można by jak na wine tastingach przepłukać tylko fejsa focią croissanta z latte, ew. musli. Nowa dieta, możecie cykać wszystko, byleście niczego nie ruszali. Jedzcie oczami.

Ja nie mogę niestety zrobić dla Was fotki tego malowniczego pejzażu, którym karmię oczy we Wrzeszczu w godzinach przedpołudniowych, w oczekiwaniu, aż znów swoje podwoje otworzy się to całe zoo na Openerze. Mój fon trzaska tylko selfi.

Autor: Leszek Jażdżewski

Publicysta, politolog, założyciel i redaktor naczelny liberalnego magazynu „LIBERTÉ!”.

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 4

Dodaj komentarz »
  1. „grejfrut”

    Szary owoc Polityki.

    Slawomirski

  2. Panie Redaktorze
    Takie sklepy to bardzo często spotyka się w podobno bogatej Australii, a jescze częściej w Nowej Zelandii, też podobno bogatej. Tyle, że książki bywają w nich najczęściej po angielsku i wszystko pachnie tam stęchlizną, jako że mieszkania i domy są tam marnie ogrzewane w zimie, która bywa tamże dosyć chłodna a nawet i wilgotna – oczywiście poza ścisłą północą Australii, ale tam to nawet Aborygeni nie za bardzo chcą dziś mieszkać…

  3. Mamy umownego premiera i prezydenta, oraz głośno mownego prezesa.

  4. azur
    Także umownego Prezydenta Rady Europejskiej. 😉

css.php